Moureta pragnącego zobaczyć chorą. Podała mu śniadanie w kancelaryi na stole nieścieranym z kurzu od paru miesięcy. Nie miał apetytu i wzrokiem osłupiałym wpatrzył się w talerz przed sobą stojący. Naraz Róża wprowadziła do kancelaryi trzech panów czarno ubranych.
— Panowie jesteście lekarzami? — spytał. — Cóż jej jest... czy to co groźnego?...
— Obecnie jest jej lepiej... — odpowiedział jeden z przybyłych.
Mouret machinalnie rozłamał kawałek chleba, jakby chcąc się zabrać do jedzenia śniadania. Po chwili milczenia, rzekł:
— Szkoda, że dzieci niema w domu... pilnowaliby matkę w czasie choroby... i byłoby mniej pusto i mniej smutno. Zaczęła biedna podupadać na zdrowiu od czasu wyjazdu dzieci... Ja też jestem niezdrów, sam nie wiem, co mi jest, lecz mi niedobrze.
Chcąc opanować wzrastające wzruszenie, poniósł do ust odłamany kęsek chleba, lecz łez nie zdołał powstrzymać. Ciężkie łzy staczały mu się wzdłuż policzków. Panowie czarno ubrani spojrzeli po sobie i ten, który już raz głos zabierał — zapytał:
— Jeżeli pan chce, to pojedziemy razem i przywieziemy pańskie dzieci?
— I owszem! — zawołał Mouret, wstając. Jedźmy natychmiast.
Wyszli. Mouret zajęty myślą o dzieciach, nie widział przechylonych przez poręcz głów państwa
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/529
Ta strona została skorygowana.