Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/592

Ta strona została przepisana.

— Czy ja tobie przeszkadzam bawić się, jak ci się podoba? — pytała spokojnie.
Rzeczywiście tak było a pan Trouche, korzystając z tej swobody, o mało co nie nadwyrężył szczęśliwości, w jakiej opływał wraz z żoną. Zdarzyło się bowiem, że jedna z zakonnic schwytała go, gdy ściskał ową trzynastoletnią jasnowłosą córkę rymarza, na którą oddawna rzucał pożądliwe spojrzenia. Gdy zakonnica zaczęła badać dziewczynkę, ta wyznała, że pan Trouche... nietylko jej przynosi cukierki. Zważywszy na blizkie pokrewieństwo winowajcy z proboszczem, zakonnica nie zwierzyła się przed nikim, lecz opowiedziała wszystko temu ostatniemu. Podziękował jej i pochwalił za dochowanie tajemnicy, utrzymując, że rozgłaszanie podobnych występków szkodę przynosi religii. Sprawa została stłumiona i panie opiekujące się ochronką pod wezwaniem Przenajświętszej Panny, pozostały w dalszym ciągu z dobrą opinią o sekretarzu, blizkim krewnym proboszcza z kościoła św. Saturnina. Ale ten miał skutkiem owych „cukierków“ burzliwą rozmowę ze swoim szwagrem. Wszczął ją umyślnie wobecności Olimpii, by dać jej broń w ręce, broń mogącą powstrzymać pana Trouche od nowych miłosnych wybryków z wychowankami ochronki. Od tej chwili, gdy ją mąż niecierpliwił w jakikolwiek sposób, Olimpia cedziła przez zęby:
— Mój kochany, może pójdziesz zanieść cukierków tym małym podlotkom...