Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/639

Ta strona została przepisana.

Wyszedł z dozorcą, lecz minęło pół godziny a jego nie było z powrotem. Znudzona oczekiwaniem, Róża wyszła przed dworek i stanęła pochylona na tarasie. Noc była jasna i po chwili ujrzała dwie czarno zarysowane postacie, rozmawiające z sobą wśród dróżki pomiędzy dwoma płotami.
— To musi być Macquart — pomyślała. — A ten drugi wygląda jak ksiądz.
W kilka minut potem wuj wrócił do dworku, mówiąc zaraz na wstępie:
— Ten nic dobrego Aleksander tutaj milczał a gdy zemną wyszedł, tak się rozgadał, że mnie aż przytrzymał, chociaż się śpieszyłem z powrotem.
— Czy to nie pan stałeś na dróżce i rozmawiałeś z księdzem? — spytała Róża.
— Ja, z księdzem! Bójże się Boga, kobieto, cóż ty wygadujesz, co ci się przyśniło?... Nie znam żadnego księdza, a nawet i nie ma klechy w mojem sąsiedztwie.
Rzucał niespokojnie oczyma i, widać niezadowolony ze swego kłamstwa, dodał:
— Prawda, że mieszka ztąd niedaleko ksiądz Fenil... ale o nim niewarto wspominać, bo tak jakby go nie było. Nigdy nosa nie wytknie po za swój parkan.
— Dobrze robi, że siedzi jak lis w norze — zauważyła Róża. — Ksiądz Fenil to niedobry człowiek.
Macquart ujął się za sąsiadem: