szedł więc podwórze i znalazł się przed drzwiami, które także były otwarte. Drzwi wychodziły na publiczną drogę. Zamknął je za sobą z równą starannością jak pierwsze i bynajmniej niezdziwiony, spokojny, szepnął.
— Jaka ona poczciwa, musiała usłyszeć, że ją wołałem, więc przyszła, a teraz mnie czeka. Musi być już późno... Trzeba iść prędko, bo będą niespokojni o mnie w domu... Będą czekać z obiadem...
Szedł drogą i wydawało mu się, że to jest rzecz zupełnie naturalna. Uszedłszy sto kroków, zapomniał o swej bytności w domu obłąkanych, również jak i o Tulettes. Był przekonany, że wraca do Plassans, dobiwszy targu o wino, które chciał oddawna zakupić u jednego z hodowców. Wtem doszedł na rozdroże, gdzie się rozchodziło aż pięć wiejskich dróżek. Rozejrzał się i, poznawszy gdzie jest, zawołał, śmiejąc się:
— Toż ze mnie głupiec! Chciałem iść pod górę, zamiast na lewo! Byłbym doszedł do Saint-Eutrope, zamiast do Plassans! Jeszcze mam kawał drogi do domu... zaledwie za półtory godziny tam będę...
Wydostawszy się na gościniec, szedł raźno, patrząc na kamienie znaczące kilometry, jak na starych, dobrych znajomych. Chwilami zatrzymywał się i patrzył na jakieś pole, lub dom wiejski i znów szedł dalej. Niebo było szare, tylko gdzieniegdzie przeświecały różowawe obłoczki, oświetlając noc
Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/646
Ta strona została skorygowana.