Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/655

Ta strona została przepisana.

Trouche chciał się już kłaść, gdy wstrzymała go, mówiąc:
— Przynieś nasze szklanki z grogiem! Postaw je na nocnym stoliku... bo pocóż mielibyśmy latać do naszych szklaneczek na drugi koniec pokoju... Tak będzie wygodniej. Tu nam dobrze! Używamy, jakby naprawdę dom cały do nas należał.
Leżeli pod puchową pierzyną, którą naciągnęli z nóg aż pod samą brodę, ciesząc się ciepłem, mówiąc, że się w nich pieką, jak w piecu. Po chwilowem milczeniu, Olimpia roześmiała się, mówiąc:
— Prawdziwa gratka taki dzień jak dzisiejszy i takie spanie w puchach i jedwabiach!...
— Tak, jadło się dzisiaj wcale nie najgorzej! — zawołał Trouche, cmokając na znak zadowolenia.
— A piło się jeszcze lepiej! — dodała Olimpia. — Wiesz co?... pokój jeździ w kółko... to wcale przyjemnie... Ale co jest nieznośne, to matka! Cały dzień dreptała mi po piętach! Rady sobie dać nie mogłam z tą starą wiedźmą... Cóż z tego, że tamte dwie pojechały na złamanie karku, kiedy nie będzie można użyć swobody z powodu matki... pilnuje mnie jak więźnia... Popsuła mi całą przyjemność.
— Jak myślisz, czy Owid długo z nami będzie? — zapytał Trouche. — Ja przypuszczam, że lada dzień dyabli go ztąd wezmą... to jest, że zostanie biskupem i zamieszka w swoim pałacu, zostawiając nam miejsce zupełnie swobodne...
— A kto go tam może wiedzieć! — odpowiedziała opryskliwie Olimpia. — Wreszcie matka może się u-