Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Korzystając, iż pokój jest teraz oświetlony, nietamowanem już światłem dziennem, rozejrzał się Mouret po nim na nowo. Pokój był mniej solenny, lecz również niemy i w niczem niezdradzający sposobu życia, oraz upodobań księdza Faujas.
— Zobaczymy tę część dachu otworzywszy okno, zauważył ksiądz — Jeżeli pan sobie życzy zaraz je otworzę...
I zbliżywszy się do okna zaczął je otwierać, lecz Mouret, niby go powstrzymując, utrzymywał, iż robotnicy najlepiej tę rzecz sprawdzą...
— Niechaj się pan nie trudzi... to bagatelka...
— Ale ja się bynajmniej nie trudzę — mówił ksiądz z wielką uprzejmością. — Wiem, że najlepiej, gdy sam właściciel sprawdzi złe zachodzące w jego posiadłości... Proszę więc, niechaj pan rozporządza mojem oknem... Wreszcie ono również jak dom nie jest moją, lecz pańską własnością...
Uśmiechnął się nawet wymawiając ostatnie słowa a uśmiechał się nieczęsto. Zbliżywszy się do okna, Mouret przechylił się wsparty plecami o poręcz i patrzał na dach i rynnę, podczas gdy ksiądz czynił mu dodatkowe uwagi:
— Czy pan widzi, że dachówki nieco się zapadły w jednem miejsca?... Bardzo być może, iż jedna z nich pękła... a kto wie... może być, iż sufit zaciekł skutkiem tej szramy na gzymsie... widzi pan, że ta szrama przedłuża się na ścianie?...
— Tak, prawda... Lecz wyznam panu, iż się nie znam na mularstwie... Niechaj więc pan ze-