Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— Otóż zjawiła się młodzież — ciągnął dalej Mouret. — Najstarszy z tych trzech młodzieńców jest synem pana Rastoil, zaczął już praktykować jako adwokat. Dwaj młodsi, będący synami sędziego pokoju, są jeszcze w szkołach... Ale, ale, dlaczego to moi panicze jeszcze nie wrócili do domu?...
Wychylił się przez okno, spojrzał na taras, na którym właśnie ukazali się jego synowie. Oktawiusz i Sergiusz, powitawszy matkę, siedli na balustradzie i zaczęli przekomarzać się z Dezyderyą, która zajmowała swoje zwykłe miejsce. Dzieci, spojrzawszy w górę i zobaczywszy twarz ojca, zaczęły mówić między sobą zniżonym głosem, tłumiąc wybuchy śmiechu.
— Niechaj pan patrzy — szepnął Mouret — oto cała moja familia. My bardzo się kochamy i żyjemy w własnem naszem kółku. Gości nie przyjmujemy, tak jak nasi sąsiedzi. Nasz dom i ogród to nasz raj i dyabeł, by nas nie skusiłby zmienić, nasz codzienny tryb życia.
Mówiąc to, Mouret uśmiechał się z przyjemnością, albowiem bawiło go takie podkpiwanie z księdza Faujas. Lecz ten zachowywał wyraz twarzy spokojny, grzeczny i w miarę zwierzeń pana Mouret przestał patrzeć na gości pana Rastoil, skierowawszy oczy na Martę i troje jej dzieci. Powiódł następnie wzrokiem po ogrodzie pana Mouret i zdało się, iż porównywał jego prostotę z pretensyonalnością ogrodu pana Rastoil,