Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Stogi siana, także podpalone, dymiły się jak olbrzymie pochodnie. I na ten widok, wobec tych kłębów mętnych, rozbijających się po nad wzgórza dalekie, napełniających niebo niewypowiedzianą żałobą, armia w pochodzie przez wielką i smutną płaszczyznę, pogrążyła się w ponure milczenie. Pod blaskiem słonecznym słychać było tylko miarowy odgłos kroków, a głowy mimo woli zwracały się ku rosnącemu dymowi, którego obłok zniszczenia zdawał się ścigać kolumnę przeszło przez milę.
Wesołość powróciła dopiero, gdy się zatrzymano na odpoczynek, na ściernisku, gdzie żołnierze posiadali na tornistrach i poczęli jeść wielkie suchary, kwadratowe, przeznaczone do rozmoczenia w zupie; za to drobne, okrągłe, trzeszczące i lekkie, były prawdziwym przysmakiem, mającym tę tylko wadę, że sprawiały nadzwyczajne pragnienie. Pache, wezwany, zaśpiewał pieśń nabożną, którą chórem śpiewała cała sekcya. Jan, dobry chłopiec, uśmiechał się, pozwalając na wszystko, w Maurycym zaś budziło się zaufanie, widząc zadowolenie ogólne, porządek, wesołość tego pierwszego dnia pochodu. Resztę marszu dziennego odbyto z niemniejszą wesołością, choć ostatnie osiem kilometrów, wydawały się męczącemi. Zostawiono na lewo wieś Prosnes, porzucono gościniec, by ruszyć na przełaj przez grunta nieuprawne, płaszczyznę piasczystą tu i owdzie zarosłą sośniną; i cała dywizya ze swym nieskoń-