szono się ze skoku Bismarka. Ho! ho! żuawi i turkosi, to dopiero zuchy! Obiegały cale legendy; Niemcy drżały i gniewały się, mówiąc że niegodnem jest narodu ucywilizowanego, używać do obrony ludzi dzikich. Jakkolwiek zdziesiątkowani pod Froeschwiller wydawali się jednak nietkniętymi i niezwyciężonymi.
Szósta godzina wybiła na wieży w Dontrien, gdy Loubet zawołał:
— Do rosołu!
Sekcya z namaszczeniem religijnem utworzyła koło. W ostatniej chwili Loubet znalazł u pobliskiego wieśniaka nieco jarzyn. Prawdziwa uczta; rosół napełniony marchwią i porami, coś słodkiego dla żołądka jak aksamit. Łyżki dzwoniły o miseczki. Potem Jan, który wydzielał porcye, zabrał się do mięsa, które w tym dniu porozdzielał z najsurowszą sprawiedliwością, gdyż oczy wszystkich patrzały bacznie i z pewnością dałoby się słyszeć szemranie, gdyby który kawałek był większy od innego. Pochłonięto wszystko, najedzono się po same gardło.
— Do licha! — zawołał Chouteau, przewracając się na wznak gdy skończył jedzenie — to zawsze warte więcej niż uderzenie kolanem w tył.
Maurycy był nasycony i bardzo szczęśliwy także, nie myśląc już o swej nodze, której pięta przestała go boleć. Zżył się teraz z tem koleżeństwem gburowatem, zniżył się do równości ze wszystkimi, wobec potrzeb fizycznych życia.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.