się oddalić, z głową podniesioną, jakby nic nie widział.
Co do porucznika Rochasa, dręczonego także głodem, kręcił się z uśmiechem dzielnego chłopca, koło szczęśliwej sekcyi. Był on przez żołnierzy kochany, najprzód dla tego, że nie cierpiał kapitana, tego pawia ze szkoły Saint-Cyr, wreszcie dla tego, że nosił tak jak i oni tornister. Nie był on zawsze, co prawda, przyjemny, był gburowaty i szorstki, ale wszystkiego wymagać od człowieka nie można.
Jan, poradziwszy się wprzód wzrokiem kolegów, powstał i poszedł za Rochasem po za namiot.
— Panie poruczniku, bez obrazy, jeżeli pan pozwoli...
I podał mu ćwiartkę chleba i kociołek, w którym było udo gęsie, na sześciu ogromnych kartoflach umieszczone.
W nocy, nie potrzeba ich było kołysać. Spali wszyscy sześciu jak zabici. Dzięki temu, że kapral silnie namiot przytwierdził, nie uczuli nawet gwałtownego wiatru, który się zerwał koło godziny drugiej, w towarzystwie ulewnego deszczu; wiele namiotów zostało uniesionych, ludzie pobudzeni ze snu, zmoczeni, zmuszeni byli kręcić się wśród ciemności, tymczasem ich namiot wytrzymał i nawet kropla wody do wnętrza się nie dostała, dzięki rowkom, któremi spływała.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.