Maurycy zatrzymał się na schodach, wśród ciemności. Wyciągnąwszy szyję, widział przez szybę we drzwiach, scenę, której nigdy zapomnieć nie mógł.
Cesarz siedział tam, w głębi pokoju mieszczańskiego i chłodnego, przy małym stole, na którym mu przy blasku świec zastawiono obiad. W głębi dwóch adjutantów stało w milczeniu. Marszałek dworu oczekiwał tuż przy stole. Szklanki były pełne, chleb leżał nietknięty, kurczę stygło na talerzu. Cesarz nieruchomy patrzał na obrus swemi chwiejnemi oczami, wystraszonemi i załzawionemi, takiemi samemi, jakie widział Maurycy w Reims. Zdawał się być jednak bardziej znużonym i nakoniec zdecydował się z widocznym wysiłkiem podnieść do ust dwa kawałki, resztę odsunął ręką. To był jego obiad. Wyraz cierpienia tajonego rozlał się po jego bladej twarzy.
Na dole, gdy Maurycy przechodził koło pokoju jadalnego, drzwi gwałtownie się roztworzyły i ujrzał śród potoków światła i pary unoszącej się z gorących potraw, gromadę masztalerzy, adjutantów, szambelanów wypróżniających butelki, pożerających kurczęta i sosy wśród głośnej wrzawy. Pewność odwrotu cieszyła tych ludzi, od chwili gdy depesza marszałka została wysłaną. Za tydzień w Paryżu będą spali nakoniec w czystych łóżkach!
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.