ryę; padło kilka kul, nie zrządziwszy żadnej szkody. Nie odpowiedziano wcale; pochód posuwał się dalej, coraz uciążliwszy.
Z Saint-Pierremont do Besace, są trzy dobre mile, i Jan, któremu Maurycy to powiedział, machnął ręką rozpaczliwie; nigdy żołnierze tam nie dojdą, widział przecie jak są zmęczeni, jak twarze ich wyrażają niesłychane znużenie. Droga szła między dwoma wzgórzami, które powoli zbliżały się do siebie. Musiano się zatrzymać. Ale ten spoczynek jeszcze bardziej ubezwładnił nogi i gdy trzeba było iść znowu, wydawało się to o wiele przykrzejszem; pułki zatrzymywały się, ludzie padali. Jan, widząc że Maurycy blednie, z włosami wzburzonemi przez zmęczenie, zaczął rozmawiać wbrew swemu zwyczajowi, starał się go oszołomić potokiem słów, chcąc go tym sposobem zająć w mechanicznym ruchu marszu.
— To siostra twoja mieszka w Sedanie będziemy zapewne szli tamtędy.
— Przez Sedan? Jakim sposobem? To nie nasza droga, chyba żeby poszaleli.
— Czy młoda jest twoja siostra?
— Jest w moim wieku, mówiłem ci przecież, że jesteśmy bliźniętami.
— Czy podobna do ciebie?
— Tak, jest blondynką, podobnie jak i ja! ma włosy kręcone, śliczne!... Drobniutka, zgrabna... moja droga Henryka!
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.