trzeba iść gdziendziej! Jakoż uciekli, rozpłynęli się w ciemnościach nocy.
Skoro Fouchard spostrzegł, iż został ocalony od rabunku, rzekł spokojnie, bez najmniejszego wzruszenia, jak gdyby dopiero wczoraj rozstał się ze swym synem:
— To ty?... dobrze, schodzę zaraz.
Trwało to dość długo. Słychać było, jak otwierał i zamykał drzwi i szafy, jak gdyby zapewniał się, czy niema nic otwartego. Nakoniec drzwi się rozwarły do połowy, przytrzymywane silnie.
— Wejdź, ale sam jeden!
Nie mógł jednak zabronić wejścia swemu siostrzeńcowi, pomimo widocznego wstrętu.
— Ano, wejdź i ty!
I chciał przed nosem Jana zamknąć drzwi; Maurycy musiał go prosić. Ale uparł się: nie, nie! nie potrzeba, żeby ktoś obcy wchodził, złodziej zapewne, który połamie mu sprzęty. Nakoniec Honoryusz podparł drzwi ramionami, wpuścił kolegów i stary musiał ustąpić, mrucząc pod nosem przekleństwa. Fuzyę wciąż trzymał w ręku. Wszedłszy do pokoju, strzelbę postawił przy szafie, świecę na stole, i uparcie milczał.
— Ojcze, umieramy z głodu. Dajże nam chleba i sera!
Nie odpowiedział wcale, udawał, iż nie słyszy, nadstawiał ciągle uszów, czy nie zbliżali się inni, gotowi do oblegania jego domu.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.