Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

ków, pędzących szalonym, piekielnym pędem. Był to wściekły pośpiech zwycięztwa, dyabelski pościg wojsk francuskich, dla dobicia ich, dla ostatecznego zmiażdżenia w jakiej dziurze. Nic nie uszanowano, gnieciono wszystko, przechodzono wszędzie. Konie, gdy padły, odcinano je natychmiast, deptano, tratowano, odrzucano jako niepotrzebne i krwawe szczątki. Ludzie gdy chcieli przejść w poprzek, byli także wywracani, pocięci przez koła. W tym huraganie, woźnice, umierając z głodu, nie zatrzymywali się, lecz chwytali w przelocie rzucane im kawałki chleba, lub porcye mięsa zasadzone na bagnety. Tem samem żelazem kłuto konie, które rżały, oszalałe z bólu i pędziły co sił. Noc zapadała, a artylerya przechodziła ciągle, wśród gwałtownego wzrostu burzy, wśród szalonych okrzyków.
Maurycy pomimo uwagi, z jaką słuchał tego opowiadania, znużony nadzwyczajnie, po żarłocznie spożytej uczcie, oparł głowę na rękach na stole. Jan przez chwilę opierał się, ale w końcu i on uległ i zasnął mocno. Ojciec Fouchard udał się znów na drogę i Honoryusz znalazł się sam z Sylwiną, która teraz siedziała nieruchoma wprost okna otwartego ciągle na rozcież.
Wachmistrz powstał i zbliżył się do okna. Noc ciągle była ciemna, nieskończona w sobie, wydymana ciężkim oddechem wojska. Ale teraz rozlegały się odgłosy dźwięczniejsze, uderzenia i trzeszczenia. To artylerya przechodziła przez most