ten człowiek do niego mówił, z miną zrozpaczoną giestami smutku. Na łóżku na pasach, ustawionem przed kominkiem, Maurycy już spał, z twarzą nieruchomą, jakby martwą. A Henryeta kręciła się koło kanapy, na której rozesłano materac; przyniosła poduszki, kołdrę; ruchem zręcznym i wprawnym, rozkładała prześcieradła białe, śnieżno białe.
Ach! to prześcieradło białe, to prześcieradło tak gorąco upragnione; Jan na nie tylko patrzał. Nie rozbierał się, nie spał w łóżku od sześciu tygodni. Było to łakomstwo, niecierpliwość dziecka, nieprzeparta żądza położenia się na tej bieli, na tej świeżości, i zatopienia się w niej. Jak tylko został sam, rozebrał się natychmiast, położył się z zadowoleniem, z wzrokiem szczęśliwego zwierzęcia. Blade światło poranku przedostawało się przez wysokie okna; i na pół zmęczony snem, otworzył do połowy oczy i zdawało mu się, że widzi Henryetę bardziej niewyraźną, niecielesną, wchodzącą na paluszkach, by postawić przy nim na stoliczku karafkę z wodą i szklankę. Przez chwilę zdawało mu się, że stała i spoglądała na obu, na brata i na niego, ze swym uśmiechem spokojnym, pełnym dobroci nieskończonej. Potem znikła, rozpłynęła się, a on spał wśród białych prześcieradeł unicestwiony zupełnie.
Mijały godziny, całe lata. Jan i Maurycy nie istnieli, nie mieli marzeń, ani świadomości pulsacyi swego serca. Może dziesięć lat a może dziesięć
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.