— Dumną ze mnie! — zawołał Maurycy — nie ma z czego, doprawdy. Od miesiąca uciekamy jak nikczemnicy, którymi też jesteśmy, szczerze mówiąc.
— Ha! — wtrącił Jan ze swym chłopskim rozumem — nie jesteśmy sami, robimy to co nam każą...
Ale młody człwiek wybuchnął z gwałtownością.
— Dość mam tego wszystkiego!... Krwawe mi łzami trzeba opłakiwać te nieustanne klęski, tych głupców dowódców, tych żołnierzy, których jak baranów na rzeź prowadzą... Teraz np. wpadliśmy w łapkę bez wyjścia! Widzisz, że prusacy nadchodzą ze wszystkich stron i zostaniemy zgnieceni, armia jest straconą... Nie! nie! zostanę tu, wolę żeby mię rozstrzelano, jako dezertera... Janie! możesz iść bezemnie. Nie! nie powrócę, zostanę tutaj.
Upadł na poduszki, zalewając się łzami. Był to nieprzeparty rozstrój nerwowy, porywający wszystko, nagle zrozpaczenie, pogarda całego świata i siebie samego. Chorobie tej podlegał on często. Siostra znała go dobrze i stała przed nim spokojna.
— To byłoby źle, bardzo źle, mój drogi Maurycy, gdybyś porzucił swoje stanowisko w chwili niebezpieczeństwa.
Zerwał się nagle i usiadł.
— A więc podaj mi karabin, palnę sobie w łeb i wszystko odrazu się skończy!...
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.