Ale z tyłu był ogród dość obszerny, znikający się powoli ku łąkom i zkąd roztaczał się daleki widok na wzgórza, od Remilly aż do Frenois. Weiss w gorączce nowego właściciela, położył się dopiero koło drugiej rano, zakopawszy w piwnicach wszelkie zapasy i dla zasłonięcia mebli od kul, okna pozatykał materacami. Ogarniała go wściekłość na myśl, że prusacy mogą zrabować ten dom tak upragniony, nabyty z takim trudem i z którego dotąd tak niewiele korzystał.
Jakiś głos zawołał nań na drodze:
— A co, Weiss, słyszysz?
Spotkał się z Delaherchem, który także chciał przespać się w farbiarni, ogromnym budynku z cegieł, graniczącym o ścianę z domem Weissa. Wszyscy robotnicy uciekli przez lasy do Belgii; i została tylko stróżka, wdowa po mularzu, nazwiskiem Franciszka Quittard. Byłaby i ona uciekła z innymi przejęta strachem, gdyby nie miała syna, Karolka, chłopca dziesięcioletniego, tak chorego na gorączkę tyfoidalną, że nie można go było w żaden sposób przewieźć.
— A co? — powtórzył Delaherche — czy słyszysz? zaczyna się dobrze... najmądrzej będzie uciec zaraz do Sedanu.
Weiss przyrzekł uroczyście swej żonie, że opuści Bazeilles przy pierwszem niebezpieczeństwie i mówiąc tak, był zdecydowany dotrzymać swej obietnicy. Ale to dopiero była tylko walka
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.