Żołnierze jego już zajęli cały budynek, jedni wybijali strzelnice w okiennicach parteru od ulicy, inni w murze, otaczającym dziedziniec, górującym z tyłu nad łąkami.
Na tym to dziedzińcu, Delaherche i Weiss spotkali porucznika, usiłującego przebić wzrokiem mgłę poranną.
— Przeklęta mgła! — mruknął — nie można przecie bić się po omacku.
Poczem, po chwili milczenia, spytał nagle:
— Jaki dzień dziś mamy?
— Środa — odrzekł Weiss.
— Prawda, środa... Niech dyabli wezmą, żyje się teraz tak, jakby świat nie istniał!
Ale w tej chwili, wśród huku dział nieustającego, wybuchnęła nagła palba karabinowa, na samym brzegu łąki, w odległości dwustu do trzystu metrów. I jak gdyby na scenie, słońce zajaśniało, mgła Mozy poszarpana na szczątki, niby muślin delikatny rozwiała się, niebo błękitne się ukazało, czyste jak łza. Zrobił się prześliczny poranek dnia letniego.
— Ach! — krzyknął Delaherche — przechodzą most kolejowy. Widzicie, jak się przesuwają wzdłuż nasypu... Ale czemu do dyabła nie wysadzono mostu w powietrze?
Porucznik machnął ręką z milczącym gniewem. Wprawdzie podłożono miny — odrzekł, tylko że wczoraj, po czterogodzinnej bitwie, stoczonej dla odebrania mostu, zapomniano je zapalić.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/262
Ta strona została uwierzytelniona.