Jakieś nieokreślone, bolesne ogarnęło go uczucie, które w miarę zaostrzania się ataku od czoła, znikło.
Nagle spojrzał w kierunku wzgórzy Floing, które dojrzeć można było na północy, pod Sedanem. Baterya dział rozpoczęła tam ogień, dym unosił się pod jasne słońce a huk słychać było wyraźnie. Mogła być godzina piąta.
— No! — mruknął — taniec będzie zupełny.
Porucznik piechoty marynarki, który także tam patrzał, rzekł z ruchem niewzruszonej pewności.
— To nic! Bazeilles jest najważniejszym punktem. Tutaj rozstrzygnie się los bitwy.
— Czy tak pan sądzisz? — zawołał Weiss.
— A tak. Nie ma najmniejszej wątpliwości. Z pewnością jest to pomysł marszałka, który był tu w nocy i powiedział nam, że mamy bronić wsi do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju.
Weiss podniósł głowę i oprowadził wzrokiem do koła horyzontu; poczem na pół z wahaniem, jakby do siebie tylko mówił, rzekł:
— A więc... tak... to nie tak będzie... Obawiam się czego innego... tak... nie śmiem tego powiedzieć...
Umilkł i tylko roztworzył swe długie ręce podobne do ramion kleszczy i zwracając się ku północy złączył te ręce, jak gdyby kleszcze nagle się ścisnęły.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.