Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

ko zerwał binokle i zastąpił je okularami; i ten gruby mieszczuch w paltocie, z twarzą dobroduszną i okrągłą, którą gniew wykrzywił, prawie śmieszny i pyszny w swym heroizmie, począł strzelać do tłumu bawarczyków w głębi ulicy. Miał to w krwi, mówił sobie, świerzbiało go, żeby kilku zabić od czasu, gdy w dzieciństwie kołysano go tam, w Alzacyi, opowiadaniami z roku 1814...
— Ach, przeklęci! przeklęci!
I strzelał ciągle, tak szybko, że lufa szaspotu zaczęła mu parzyć palce.
Atak zapowiadał się strasznie. Od strony łąk ogień ustał. Bawarczycy, zawładnąwszy wązkim strumieniem, wysadzonym topolami i wierzbami, gotowali się do szturmu na domy, broniące placu przed kościołem; tyralierzy ich cofnęli się ostrożnie, samo tylko słońce drzemało na powierzchni szerokiej traw, na których widać było kilka plam czarnych — ciała żołnierzy zabitych. Porucznik opuścił dziedzieniec farbiarni, zostawiając tam tylko widetę, przekonany, że odtąd niebezpieczeństwo mu grozi od strony ulicy. Szybko uszykował swych ludzi wzdłuż chodnika, z rozkazem że jeżeli nieprzyjaciel owładnie placem, zamkną się na pierwszem piętrze budynku i bronić się będą do ostatniego ładunku. Ludzie, pokładłszy się na ziemi, ukryci po za słupkami przed domem, korzystając z najmniejszej zasłony, strzelali nieustannin; i na tej drodze, oblanej słońcem i pustej, istny