Ten gruby mężczyzna, tak waleczny, w okularach, zaczął go interesować, choć wzbudzał w nim śmiech; a słysząc lecący pocisk, usunął go po bratersku. Pocisk upadł o kilkanaście kroków i pękł, zasypując ich odłamkami. Mieszczuch stał nie draśnięty nawet, ale porucznik miał nogi strzaskane.
— No, skończyło się — mruknął — to moja była kolej.
Wywrócony na chodnik, kazał się wnieść w drzwi, obok kobiety leżącej w poprzek progu. Jego młoda twarz zachowała swój wygląd energiczny i zacięty.
— To nic, moje dzieci, słuchajcie mię pilnie... Strzelajcie wolno, nie śpieszcie się. Powiem wam kiedy trzeba będzie wpaść na nich z bagnetami.
I wydawał dalej rozkazy, z głową podniesioną, czuwając zdala nad wrogiem. Dom, stojący naprzeciwko zapalił się. Grzechot karabinowy, huk pękających granatów rozdzierał powietrze, przepełnione kurzem i dymem. Ludzie padali na rogach uliczek, trupy tu pojedynczo, tam gromadnie leżące, tworzyły posępne plamy, zaczerwienione krwią. A przed wsią unosiła się olbrzymia wrzawa, groźba tysiąca ludzi toczących się na kilkuset walecznych, gotowych na śmierć.
Wtedy Delaherche, który nie przestał wołać Weissa, zapytał się po raz ostatni:
— Czy idziesz, czy nie? A więc zostawiam cię, bądź zdrów!
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.