drżały im na oczach, głosy stawały się ochrypłe, jakby zduszone w gardle. Maurycy, pan siebie, zastanawiał się nad sobą samym, nie bał się jeszcze niczego, gdyż nie sądził, by było jakie niebezpieczeństwo; doświadczał tylko pewnych dreszczy a głowa nie była zdolną związać dwóch myśli. Mimo to nadzieja w nim rosła, widząc porządek wśród wojska. Pewny był teraz zwycięztwa, byleby można było dotrzeć do nieprzyjaciela z bagnetem.
— Co u licha! — mruknął — zkąd tu tyle much!
Trzykrotnie już słyszał koło uszów, jakby brzęczenie pszczoły.
— Ależ nie — odrzekł Jan — to kule!
Znowu lekki szmer skrzydeł dał się słyszeć. Cała sekcya odwróciła głowę, zajęta tem mocno. Mimowoli ludzie odwracali się, nie mogąc uleżeć spokojnie.
— Słuchajno — rzekł Loubet do Lapoulle’a, drwiąc sobie z jego prostoty — gdy zobaczysz nadlatującą kulę, postaw, ot tak, palec przed nosem — tym sposobem przetniesz powietrze i kule pójdą na prawo albo na lewo.
— Cóż, kiedy ja ich nie widzę — odrzekł Lapoulle.
Głośny śmiech rozległ się do koła.
— Och, szelma, on ich nie widzi! Otwórzże ślepie!... widzisz, oto tu jedna, tam druga... nie widziałeś jej? zielona, zupełnie zielona.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.