jakiegoś wieśniaka orzącego polę wolno, kierującego pługiem zaprzężonym w białego konia. Po co tracić dzień! Cóż z tego, że się biją? zboże rość musi i ludzie jeść...
Maurycy pożerany niecierpliwością podniósł się na nogi. Jednym rzutem oka ogarnął baterye w Saint-Menges, które do nich strzelały, nad któremi unosiły się mgły szare; ujrzał jak z Saint-Albert wysuwały się mętne hordy prusaków. Jan, schwyciwszy go za nogi, zmusił do położenia się na ziemi.
— Czyś oszalał? chcesz zginąć?
A Rochas klął:
— Czy ty się położysz tam, ty! Zkąd u dyabła wzięto błaznów, którzy chcą zginąć, nie mając na to rozkazu!
— A pan stoisz, panie poruczniku! — rzekł Maurycy.
— Ja, to co innego, ja muszę wszystko widzieć.
Kapitan Beaudoin stał także odważnie. Ale nie otworzył ust, nie mając żadnej serdeczniejszej nici, któraby go łączyła z kolegami. Nie mógł ustać na miejscu, i chodził ciągle z jednego końca pola na drugi.
Ciągłe oczekiwanie; nic nowego się nie przydarzało. Maurycy dusił się pod ciężarem tornistra, który mu przygniatał plecy i piersi, w tej pozycyi leżącej, nieprzyjemnej, gdy trwa zbyt
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.