żołnierza tej kompanii, furyera, któremu piętę lewą urwało i który jęczał głośno, objęty jakimś szałem.
— Stul gębę, bydlę! — krzyknął Rochas. — Czy to sens jęczyć tak o to, że kawałek pięty dyabli wzięli?
Żołnierz, nagle uspokojony, umilkł, wpadł w stan martwoty, trzymając nogę w rękach.
Tymczasem straszliwy pojedynek artyleryjski trwał dalej, zaostrzał się, po nad głowami leżących pułków, w polu gorącem i smutnem, gdzie pod palącem słońcem nie było widać ani jednej duszy. Rozlegał się tylko ten grzmot, ten huragan zniszczenia, unoszący się po nad pustynią. Godziny upływały i zmiana w niczem nie następowała. Ale wyższość artyleryi niemieckiej dawała się spostrzegać; granaty wybuchały w znacznej odległości, podczas gdy francuzkie zapalały się najczęściej w powietrzu w odległości o wiele mniejszej, nie dobiegłszy do celu. I wobec tego jedyny środek pozostawał w ukrywaniu się w bruzdach. Żadnej ulgi, upojenia się przez strzelanie, gdyż nie było do kogo strzelać. Cały widnokrąg był pusty, nie widziano nikogo!
— Kiedyż my nakoniec będziemy strzelali? — powtarzał Maurycy na pół nieprzytomny. — Dałbym sto susów, żebym mógł zobaczyć choć jednego prusaka. To do rozpaczy doprowadza takie kartaczowanie, bez możności odpowiedzenia.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/307
Ta strona została uwierzytelniona.