Rochas chciał nań zawołać, by milczał. Chciał mu szorstko powiedzieć, że z taką raną nie należy przeszkadzać bezpotrzebnie kolegom. Ale później zdjęty litością, odezwał się:
— Mój biedny chłopcze, zaczekaj trochę, aż przyjdą po ciebie z ambulansu.
Ale nieszczęśliwy nie przestał jęczyć, i płakał teraz z rozpaczy za wymarzonem szczęściem, które gasło, wraz z upływem jego krwi.
— Weźcie mnie, weźcie mnie...
Kapitan Beaudoin, któremu te skargi zapewne drażniły wzburzone nerwy, wezwał dwóch ludzi na ochotnika, ażeby rannego zanieśli do sąsiedniego lasku, gdzie musiał być ambulans. Jednym skokiem, uprzedzając innych, Chouteau i Louvet podnieśli się, schwycili sierżanta jeden za głowę, drugi za nogi i unieśli go szybko. Ale na drodze uczuli, że tężeje im w rękach, że umarł wśród dreszczu konwulsyjnego.
— Widzisz ty? on umarł — rzekł Loubet. — Rzućmy go.
Chouteau oparł się temu gniewnie.
— Czy ty pójdziesz dalej, ośle? Jak go tu rzucimy, to nas zawołają...
Biegli więc dalej z trupem, aż do lasku, gdzie go rzucili pod pierwsze lepsze drzewo i oddalili się. Ujrzano ich dopiero wieczorem.
Ogień wzrastał, baterya sąsiednia została wzmocniona przez dwie armaty i w tym trzasku straszliwym, ogarnął Maurycego strach szalony.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.