Uwaga ta uderzyła Henryetę. W rzeczy samej, Delaherche nie należał do ludzi, mogących się na cokolwiek narazić bezpożytecznie. Uspokoiła się więc, podniosła roletę, i pokój rozjaśnił się różowym blaskiem nieba, po którem słońce poczęło biedz i złocić mgłę. Jedno z okien było na pół otwarte i słychać było teraz huk dział w tym wielkim ciepłym pokoju, tak zamkniętym i zduszonym przed chwilą.
Gilberta podniosła się na pół, z łokciem na poduszce i spojrzała na niebo swemi pięknemi, pustemi oczami.
— A więc biją się — mruknęła.
Koszula jej się zsunęła, jedno z ramion było nagie, o skórze różowej i delikatnej, pokryte gęstemi czarnemi włosami; jej przebudzenie wydawało zapach przenikliwy, zapach miłości.
— Biją się tak rano, mój Boże! Jakież to śmieszne bić się!...
Ale wzrok Henryety padł na parę rękawiczek wojskowych, rękawiczek męzkich, zapomnianych na stoliczku, i nie mogła powtrzymać się od wyrazu zdziwienia. Gilberta zarumieniła się mocno, przyciągnęła ją do łóżka ruchem niepewnym i pieszczotliwym, i kryjąc twarz w ramionach, szepnęła:
— Tak, czuję to, że wiesz, że go widziałaś... ale moja droga, nie trzeba mię zbyt surowo sądzić. To dawny przyjaciel, wszak wyznałam ci moją słabość, w Charleville, dawniej, pamiętasz...
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/326
Ta strona została uwierzytelniona.