Na wielkim stole, Bouroche umieścił materac, który pokrył płótnem woskowanem, gdy stąpanie koni dało się słyszeć pod bramą. Był to pierwszy wóz ambulansowy, który wjechał na dziedziniec. Mieścił on jednak zaledwie dziesięciu lekko rannych, siedzących twarzami do siebie, większość z rękami na chustce, niektórzy ranni w głowy, z czołami obwiązanemi. Zeszli podtrzymywani przez służbę i rozpoczęły się oględziny.
W chwili, gdy Henryeta dopomagała ruchem delikatnym jakiemuś młodemu żołnierzowi, z ręką przestrzeloną, do zdjęcia munduru, co wywoływało w nim krzyki boleści, zauważyła numer jego pułku.
— To pan jesteś z pułku 106-go! A może należysz do kompanii Beaudoin?
Nie, należał do kompanii Ravaud. Ale znał kaprala Jana Macquarta, i sądził, że sekcya ta nie należała jeszcze do bitwy. Wiadomość ta, tak niepewna, napełniła radością młodą kobietę; jej brat żył i nicby jej już nie brakowało, gdyby mogła jeszcze uścisnąć męża, którego ciągle oczekiwała.
W tej chwili Henryeta podniosła głowę i zdziwiła się, spostrzegłszy o kilka kroków od siebie, w środku grupy ludzi, Delaherche’a, opowiadającego straszliwe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło na drodze z Bazeilles do Sedanu. Zkąd on się tu wziął? Nie widziała, jak wszedł.
— Czy mąż mój nie przyszedł z panem?
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/335
Ta strona została uwierzytelniona.