Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.
IV.

Henryeta na drodze do Balan z początku mogła się szybko posuwać. Była zaledwie godzina dziewiąta; gościniec szeroki, otoczony domami i ogrodami, był jeszcze wolny, coraz bardziej jednak zapychał się w miarę zbliżania do miasteczka, z którego mieszkańcy uciekali a wojska ciągle się przesuwały. Przy każdej fali tłumu, Henryeta przyciskała się do ścian; prześlizgiwała się, przemykała zawsze. I drobna, okryta ciemną suknią, ze swemi pięknemi włosami jasnemi i twarzyczką bladą na pół ukrytą pod czarną koronką, nie zwracała na siebie niczyjej uwagi, nic nie powstrzymywało jej kroku lekkiego i cichego.
Ale przed Balan pułk piechoty marynarki zagrodził jej drogę. Była to zbita masa ludzi, czekających na rozkazy, stojąca pod cieniem wielkich drzew. Spięła się na palce i nie mogła dojrzeć końca. Jednakże usiłowała zrobić się jeszcze mniejszą, przecisnąć niejako. Odpychano ją, czuła, że ją uderzają kolbami. Po dwudziestu krokach rozległy się krzyki i protestacye. Jakiś kapitan spostrzegł ją i krzyknął:
— Hej, kobieto, czyś oszalała?... Dokąd idziesz?
— Idę do Bazeilles.
— Jakto do Bazeilles?