pewną rodzinę z Bazeilles, siedzącą teraz na skraju drogi, męża tkacza z żoną, matkę z trzema córkami, z których najstarsza miała zaledwie dziewięć lat. Byli oni tak znużeni, tak zmęczeni rozpaczą i fatygą, że nie mogli iść dalej i padli pod pierwszym lepszym murem.
— Ach, moja droga pani — mówiła kobieta do Henryety — straciliśmy wszystko... Nasz dom, jak pani wiesz, stał na placu kościelnym. Otóż granat zapalił go. Dziwię się, żeśmy wszyscy, dzieci i ja wyszły ztamtąd cało...
Trzy dziewczynki na to wspomnienie poczęły płakać, i krzyczeć a matka opowiadała szczegóły swej ruiny, z towarzyszeniem gwałtownych ruchów.
— Widziałam jak warsztat palił się, jak stos drew suchych... łóżko, meble zgorzały prędzej niż pęczek słomy a nawet zegar, tak! zegar, którego nie miałam czasu wynieść.
— Niech to siarczyste pioruny! — klął mężczyzna z oczyma pełnemi łez — co się teraz z nami stanie?
Henryeta, chcąc ich uspokoić, rzekła głosem, który drżał lekko:
— Jesteście razem, zdrowi i cali oboje, macie wasze córki, czegóż więc się skarżycie!
Potem poczęła ich pytać, chciała wiedzieć, co się działo w Bazeilles, czy widzieli jej męża, i co się stało z jej domem. Ale wśród trwogi, jaką byli przejęci, odpowiedzi ich nie zgadzały się z sobą.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/348
Ta strona została uwierzytelniona.