w ogrodzie warzywnym, pośród zagonów fasoli i grochu. Wszędzie płoty. Chcąc ztąd wyjść, musieli przechodzić przez domek ogrodnika. Chłopiec gwiżdżąc, machając rękami, postępował przodem, nie dziwiąc się niczemu. Popchnął drzwi, znalazł się w pokoju, przeszedł do drugiego, gdzie siedziała jakaś stara kobieta, jedyna dusza żywa tutaj. Zdawała się być nieprzytomną i stała przy stole. Spoglądała na te dwie osoby przechodzące przez jej dom i nie rzekła do nich ani słowa a oni także nie przemówili do niej. Drugą stroną wyszli na jakąś uliczkę, którą szli czas jakiś. Potem nowe przeszkody się trafiły, i tak było na przestrzeni jednego kilometra blizko; przeskakiwali mury, przedzierali się przez gęstwiny, biegli drogą najkrótszą przez bramy wozowni, okna mieszkań stosownie do tego, gdzie ich los zaprowadził. Psy wyły, o mało ich nie przewróciła jakaś krowa uciekająca pędem szalonym. Ale widocznie zbliżali się, czuli zapach pogorzeliska, wielkie płachty czerwonawego dymu, niby zasłona powiewna, co chwila zasłaniały słońce.
Nagle chłopiec zatrzymał się i stanął przed Henryetą.
— Powiedz-no mi, moja pani, gdzie ty idziesz?
— Widzisz przecie, idę do Bazeilles.
Gwizdnął, roześmiał się głosem nicponia zbiegłego ze szkoły i rzekł:
— Do Bazeilles... Oho! to nie interes dla mnie. Ja idę gdzieindziej. Padam do nóżek!
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/354
Ta strona została uwierzytelniona.