męża przed nią, pod murem. Ale nowa fala ją unosić poczęła, trąbki grały, była porwaną, sama niewiedząc kiedy, przez cofające się wojska. Stała się rzeczą, tocząc się wśród mętnego marszu tłumu, posuwającego się po drodze. Nic już nie widziała, i znalazła się w Balan, u ludzi których nie znała wcale, i w kuchni z głową opartą na stole, gorzko płakała...
Na płaskowzgórzu Algerie o godzinie dziesiątej, kompania Beaudoin leżała ciągle wśród kapusty na polu, z którego się nie ruszyła od rana. Ogień krzyżowy bateryi w Hattoy i na półwyspie Iges, wzmagając się ciągle, ubił znów dwóch ludzi; żaden rozkaz posuwania się naprzód nie nadchodził. Czyżby miano przepędzić tu dzień, wśród kartaczy, nie bijąc się wcale?
I ludzie nie mieli już tej ulgi, by strzelać. Kapitan Beaudoin zdołał powstrzymać ogień, tę szaloną i bezpożyteczną palbę na lasek z przeciwka, gdzie, jak się zdaje, nie było żadnego prusaka. Słońce prażyło i pod jego żarem, pod niebem z płomieni spoczywano na ziemi.
Jan, odwróciwszy się, zaniepokoił się widokiem Maurycego, który opuścił głowę z twarzą do ziemi, z oczami zamkniętemi. Był bardzo blady i nieruchomy.
— No, co ci jest?