Maurycy poprostu zasnął. Oczekiwanie, zmęczenie, znużyły go zupełnie, pomimo śmierci unoszącej się wszędzie. Obudził się nagle, otworzył swe duże oczy spokojne, w których nagle zajaśniał przestrach bitwy. Nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak długo spał. Zdawało mu się, że wychodzi z nicości nieskończonej i rozkosznej.
— To zabawne — mruknął — spałem. Ale to mi dobrze zrobiło.
W rzeczy samej czuł mniejsze ściśnienie serca i pulsów, tego objęcia trwogi, która gruchocze kości. Żartował z Lapoulle’a, który od chwili zniknięcia Chouteau i Loubeta, począł się o nich niepokoić i objawiał chęć ich wyszukania. Pyszna myśl schronienia się za jakie drzewo i wypalenia fajki! Pache utrzymywał, że ich zatrzymano w ambulansie, gdzie ludzi było mało. Co prawda, nie zbyt to wygodne rzemiosło zbierania rannych pod ogniem. Potem przyszedł mu na myśl przesąd rodzinny i dodał, że nie przynosi szczęścia dotykanie się zmarłych; od tego można umrzeć.
— Milczeć tam do wszystkich dyabłów! — krzyknął porucznik Rochas. — Kto tam mówi o śmierci?
Pułkownik de Vineuil, siedząc na swym wielkim koniu, odwrócił głowę. Uśmiechnął się po raz pierwszy od rana. Potem wpadł w swą nieruchomość, ciągle obojętny na pociski, oczekując na rozkazy.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/373
Ta strona została uwierzytelniona.