— Chłopcze — mówił Jan do Maurycego — uwaga! Tutaj dyablo niewygodnie... nie pokazuj nosa, gdyż mogą ci go urwać... zbieraj dobrze nogi, gdyż możesz je tu zostawić. Niewielu nas ztąd wróci...
Maurycy zaledwie to słyszał wśród szumu i wrzawy tłumu napełniającej mu uszy. Nie miał już strachu, biegł unoszony pędem innych, pozbawiony własnej woli, pragnąc tylko, by się to jak najprędzej skończyło. I tak dalece stał się prostą falą tego potoku szalonego, że gdy nagle zatrzymano się na końcu rowu, wobec pola nagiego, które należało przejść, uczuł trwogę, gotów był uciec. Byłto instynkt pozbawiony wędzidła, bunt muskułów, posłusznych dotąd pędowi ogólnemu.
Już niektórzy zawracali, gdy pułkownik nadbiegł:
— Cóż to, moje dzieci, co to znaczy? przecie nie postąpicie tak nikczemnie... pamiętajcie, że pułk 106 ty nigdy się nie cofał, czyżbyście wy pierwsi mieli splamić nasz sztandar?...
Spiął konia, zagrodził drogę uciekającym, znalazł słówko dla każdego, mówił o Francyi głosem, w którym łza drżała.
Porucznik Rochas tak był tem wzruszony, że wpadł w straszliwy gniew i począł okładać szpadą żołnierzy jak kijem.
— Paskudne gbury, kolanem was wrzucę tam! Będziecie słuchać? Jeżeli nie, to pierwszemu lepszemu łeb roztrzaskam!
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/379
Ta strona została uwierzytelniona.