Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/381

Ta strona została uwierzytelniona.

lu. Przed nimi rozwijały się wszystkie okropności bitwy; spostrzegli jakiegoś rannego zataczającego się, podtrzymującego rękami wylatujące wnętrzności; jakiegoś konia, który się wlókł jeszcze z krzyżem strzaskanym; wszystkie te okropności nie wzruszały już ich teraz pod nużącym żarem słońca południowego, które paliło im głowy.
— Pić mi się chce! — jęknął Maurycy. — Zdaje mi się, że mię coś w gardle piecze. Czy nie czujesz tego zapachu spalenizny, jakby się płótno tliło?
Jan potrząsł głową.
— Czułem coś podobnego pod Solferino. Może to wojna tak pachnie... Ale mam ja tu jeszcze wódkę, wypijemy po kropelce.
Zatrzymali się spokojnie po za gęstwiną na chwilę. Ale wódka, zamiast ich orzeźwić, paliła im wnętrzności. Ten smak spalenizny w ustach, był nieznośny. Umierali przytem z osłabienia; cóżby dali za to, by mogli ugryźć kąsek chleba, jaki Maurycy miał w tornistrze, ale czyż to było możliwe? Po za nimi, wzdłuż zarośli, biegli nieustannie inni żołnierze, którzy ich zmuszali do postępowania naprzód. Nakoniec, jednym skokiem przebiegli ostatnią pochyłość. Znajdowali się na płaskowzgórzu, tuż pod starym krzyżem zmurszałym od deszczów i wiatrów, między dwoma nędznemi lipami.
— No, chwała Bogu, jesteśmy tutaj! — zawołał Jan. — Ale teraz wszystko od tego zależy, żeby tu zostać...