Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/383

Ta strona została uwierzytelniona.

Uparł się, chciał się osobiście przekonać o wartości pozycyi, o której mówił. Ale nie zrobił dziesięciu nawet kroków, gdy zniknął wśród dymu i pyłu nagłego wybuchu, z nogą prawą straskaną od granatu. Upadł na wznak, wydając krzyk przeraźliwy kobiety przestraszonej.
— Nie mogło być inaczej — mruknął Rochas. — Nie warto się ruszać, jeżeli mam wyciągnąć kopyta, to je i tu wyciągnę.
Dwóch ludzi kompanii, widząc upadającego kapitana, podniosło się; a gdy ten wołał o pomoc, błagając by go ztąd wyniesiono, Jan pobiegł ku niemu, a za nim Maurycy.
— Moi przyjaciele, na miłość Boską, nie opuszczajcie mnie, zanieście mię do ambulansu!
— Do licha, kapitanie, to nie jest łatwe... ano, spróbujemy...
Właśnie naradzali się, w jaki sposób się do tego wziąść, gdy spostrzegli dwóch tragarzy, ukrytych po za gęstwiną, wzdłuż której biegli, którzy zdawali się oczekiwać aż ich zewezwą. Poczęli im dawać energiczne znaki, tak że się zbliżyli. Jeżeli dojdą do ambulansu bez wypadku, kapitan ocalony. Ale droga była długa, grad ołowiu wzmagał się ciągle.
W chwili, gdy tragarze obandażowawszy silnie nogę, unosili kapitana siedzącego na ich dłoniach złączonych, z rękami obejmującemi szyję każdego z nich, pułkownik de Vineuil, uwiadomiony o tem co się stało, nadbiegł na swym koniu. Znał on