młodego człowieka od czasu, gdy wyszedł ze szkoły w Saint-Cyr, lubił go, był więc bardzo wzruszony.
— Mój biedaku, odwagi... To nic, wyleczą cię...
Kapitan zrobił ruch niedbały, jakby mu o to wcale nie szło.
— O, nie! to koniec, i lepiej że się to już raz skończy. Najgorszem jest zawsze oczekiwanie.
Uniesiono go; tragarzom udało się dostać bez szwanku do krzaków, wzdłuż których biegli szybko ze swym ciężarem. Gdy pułkownik ujrzał ich znikających po za drzewami, gdzie się znajdował ambulans, odetchnął z wyraźną ulgą.
— Ależ, pułkowniku — krzyknął nagle Maurycy — jesteś także raniony!
Dostrzegł, że z prawego buta zwierzchnika ciecze krew. Widocznie pięta została urwana i nawet kawałek podeszwy dostał się do rany.
Pan de Vineuil pochylił się spokojnie na siodle, przypatrywał się przez chwilę swej nodze, która go piekła i ciążyła mu nadzwyczajnie.
— A tak — mruknął — musiałem teraz dostać... To nic, to nie przeszkadza mi siedzieć na koniu...
I dodał, wracając na swe miejsce, na czoło pułku:
— Jak tylko się można utrzymać na koniu, to wszystko dobrze...
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/384
Ta strona została uwierzytelniona.