Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/390

Ta strona została uwierzytelniona.

I ruch niebezpieczny odbył się z piorunującą szybkością; konduktorzy zajechali półkolem, przywiedli przodki, które obsługa przyczepiła do dział. Ale w tej chwili przedstawiali oni szeroki front, z czego nieprzyjaciel skorzystał, by ogień podwoić. Jeszcze trzech ludzi padło. Wyciągniętym kłusem baterya popędziła, zakreśliła łuk i ustawiła się o pięćdziesiąt metrów dalej na prawo, z drugiej strony pułku 106-go, na małej płaszczyznie. Działa odprzodkowano, konduktorzy stanęli czołem do nieprzyjaciela i ogień znów się rozpoczął nieustanny, z takim hukiem, że ziemia ciągle drżała.
Nagle Maurycy krzyknął. Po trzech strzałach baterye pruskie tak samo jak przedtem uregulowały ogień i trzeci granat padł wprost na armatę Honoryusza. Widziano, jak ten ostatni poskoczył, pomacał drżącą ręką świeżą ranę, całe jedno ucho urwane u paszczy bronzowej. Ale mogła być dalej nabijaną, rozpoczęło się więc dalsze strzelanie, usunąwszy wprzód z kół trupa kanoniera, którego krew obryzgała lawetę.
— Nie, to nie mały Ludwik — rozmyślał głośno Maurycy. — Widzę go jak celuje, ale musi być raniony, gdyż używa tylko lewej ręki... Ach, ten mały Ludwik, który tak zgodnie żyje z Adolfem...
Jan, milczący dotąd, odezwał się z krzykiem przestrachu:
— Nie wytrzymają, to wszystko dyabła warte!