Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/395

Ta strona została uwierzytelniona.

Ten spojrzał na niego wzrokiem błędnym, oczami szeroko rozwartemi, głodny także wściekle.
— Daj, jeść mi się chce strasznie.
Podzielili się i pożarli chleb, nie myśląc o niczem innem, dopóki ostatniej okruszyny nie pochłonęli. I wtedy dopiero spostrzegli swego pułkownika, zawsze na dużym koniu, z butem krwawym. Na wszystkich punktach pułk 106 ty począł się chwiać. Całe kompanie uciekały. Nakoniec zmuszony uledz prądowi, podniósł szpadę i z oczami pełnemi łez, zawołał:
— Moje dzieci, Bóg nas widocznie opuścił!
Otoczyły go tłumy uciekających i zniknął w fali potoku rwącego gwałtownie.
Jan i Maurycy, sami nie wiedząc jak i kiedy, znaleźli się po za gęstwiną, ze szczątkami swej kompanii. Pozostało z niej około czterdziestu ludzi, którymi dowodził porucznik Rochas; mieli ze sobą sztandar, i podchorąży, który go niósł, owinął go starannie koło drzewca, w zamiarze ocalenia go koniecznie. Posunięto się aż do końca zarośli, rzucono się między drzewa, na stoku, gdzie Rochas kazał rozpocząć ogień. Żołnierze rozrzuceni w tyralierkę, osłonięci, mogli się trzymać, zwłaszcza, że w tej chwili na prawem skrzydle rozpoczęły się wielkie ruchy jazdy, dla podtrzymania której, nadbiegło kilka pułków piechoty liniowej.
Teraz dopiero Maurycy zrozumiał to powolne, niepokonane zduszenie, które się właśnie kończy-