Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/398

Ta strona została uwierzytelniona.

Prosper, zszedłszy z konia, przeciągnął się i poklepał dłonią Zefira. Biedny Zefir był tak samo jak jego pan oszołomiony i znużony. Prócz tego dźwigał za dużo; bieliznę w olstrach i płaszcz zwinięty, bluzę, spodnie, worek z przedmiotami potrzebnemi do czyszczenia po za kulbaką, a w poprzek tej ostatniej leżał jeszcze worek z żywnością, nie licząc czapraka, manierki, wiaderka. Tkliwa litość ogarnęła serce jeźdźca, w chwili gdy ściskał popręgi i przekonywał się, że kulbaka dobrze jest przytwierdzona.
Była to ciężka chwila. Prosper, który wcale nie był tchórzem, zapalił papierosa, tak miał sucho w ustach. W chwili szarży, każdy sobie może powiedzieć: „no, teraz mię dyabli wezmą!“ Trwało to pięć do sześciu minut, mówiono, że generał Margueritte wysunął się naprzód dla rozpoznania terenu. Oczekiwano na niego. Pięć pułków sformowało się w trzy kolumny, każda miała sześć szwadronów głębokości; armaty miały co sprzątać!...
Nagle trąbki dały sygnał: na koń! I zaraz rozległ się drugi sygnał: dobądź broń!
Pułkownik każdego pułku pędził, by zająć swe stanowisko bojowe, na dwadzieścia pięć metrów przed frontem. Kapitanowie byli na czele swych żołnierzy. I znów rozpoczęło się oczekiwanie wśród śmiertelnej ciszy. Nie słychać było żadnego hałasu, żadnego tchnienia pod palącemi promieniami słońca. Same tylko serca biły. Jeszcze jeden rozkaz, ostatni, i ta masa nieruchoma zadrga, i potoczy się pędem burzy.