afrykańscy wydawali, zwyczajem arabskim, dzikie okrzyki, które dodawały otuchy koniom. Wkrótce był to pęd dyabelski, pęd piekielny, szalony, dziki potok, któremu świst kul towarzyszył szmerem padającego gradu, uderzając o wszelki metal, o manierki, kubły, miedź mundurów i hełmów. Po przez ten grad rwał uragan wichru i piorunów, od którego ziemia drżała, rzucając w przestrzeń woń spalonego płótna i potu.
O pięćset metrów, Prosper wywinął koziołka pod strasznem pchnięciem, unoszącem wszystko. Schwycił Zefira za grzywę, by wskoczyć na kulbakę. Środek zmieciony, poszarpany przez palbę, zaczął się chwiać i ustępować, podczas gdy dwa skrzydła miotały się, kupiły, by odzyskać pęd. Było to konieczne i przewidziane zniszczenie pierwszego szwadronu. Konie zabite zagradzały drogę, jedne spiorunowane odrazu, inne rzucające się w gwałtowności zgonu; i widziano jeźdźców spieszonych, biegających na wszystkie strony i szukających konia. Już śmierć zasiała płaszczyznę, wiele koni bez jeźdźców galopowało ciągle, powracały same na swe miejsca w szeregu i wracały w ogień z pędem szalonym, jakby je walka ku sobie ciągnęła. Atak znów rozpoczęto, drugi szwadron biegł z furyą rosnącą, ludzie schyleni na karkach końskich, z szablą w dłoni, gotowi rąbać. Przebyto jeszcze dwieście metrów, wśród ogłaszającej wrzawy burzy. Ale jeszcze raz pod kulami środek się zapadł, ludzie i konie runęły i zatrzymały bieg stosami
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/400
Ta strona została uwierzytelniona.