inni rozprawiali tak długo, z taką gwałtownością ruchów i egzaltacyą słów, że podobni byli do szaleńców. Machinalnie skierował się znów ku Podprefekturze, z tą myślą, że tam jest źródło wszelkich wiadomości. Przechodząc przez plac kolegium, dwie armaty, prawdopodobnie resztki jakiejś bateryi, pędząc galopem, zawadziły o chodnik. Na ulicy Dużej musiał przyznać, że miasto przepełnia się uciekinierami: trzech huzarów spieszonych, siedząc pod jakąś bramą, dzieliło się chlebem; dwaj inni, idąc wolno, ciągnęli za uzdy swe konie, nie wiedząc gdzie je umieścić; oficerowie biegali zmięszani, sami nie wiedząc dokąd idą. Na placu Turenniusza, jakiś podporucznik poradził mu, by się śpieszył, gdyż granaty padały tu często, a nawet jeden potrzaskał kratę otaczającą posąg wielkiego wodza, zdobywcy Palatynatu. I w rzeczy samej gdy biegł szybko ku ulicy Podprefektury ujrzał dwa granaty, pękające ze straszliwym trzaskiem na moście Mozy.
Zatrzymał się przed okienkiem odźwiernego, szukając pozoru, by się mógł rozpytać jakiegóś adjutanta, gdy młody głos zawołał na niego:
— Panie Delaherche! wejdź pan prędko, na dworze stać niebezpiecznie.
Była to Róża, jego robotnica, o której zupełnie zapomniał. Dzięki jej, wszystkie drzwi przed nim się rozwarły. Wszedł do mieszkania i raczył usiąść.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/409
Ta strona została uwierzytelniona.