— Teraz, mówiła dalej Róża — cesarz udał się do swego gabinetu, gdzie zamknął się z dwoma generałami, którzy przyjechali z pola bitwy... Urwała i spojrzała na podjazd.
— Patrz pan, oto jeden z tych generałów... a nawet i drugi!
Żywo wybiegł i poznał jenerała Douay i generała Ducrota, na których konie czekały. Widział jak skoczyli na siodła i pognali pędem. Po opuszczeniu płaskowzgórza Illy, przybiegli obaj, nie wiedząc o sobie, by ostrzedz cesarza, że bitwa jest przegraną. Przedstawili wszystkie szczegóły położenia, że armia i Sedan jest otoczony dokoła, że klęska jest straszliwą.
Cesarz w swym gabinecie przechadzał się przez jakiś czas w milczeniu, krokiem chwiejnym chorego. Przy nim znajdował się tylko jeden adjutant, wyprostowany i milczący, przy drzwiach. A on chodził ciągle, od kominka do okna, z twarzą zniszczoną, wstrząsaną teraz przez dreszcz nerwowy. Plecy mu się zgarbiły jeszcze więcej, jak gdyby świat się nań walił, a oko martwe, pokryte ciężkiemi powiekami, wyrażało rezygnacyę fatalisty, który grał i przegrał z losem ostatnią stawkę. Co chwila jednak, gdy powracał przed okno na pół otwarte, dreszcz nim wstrząsał i zmuszał go do zatrzymania się na chwilę.
W jednej z takich krótkich chwil, z giestem drżącym szepnął:
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/411
Ta strona została uwierzytelniona.