koło niego. Żołnierze, stojąc pod palącem słońcem, z tornistrami na plecach, z bronią u nogi, poczęli się niecierpliwić.
— Zdaje się, że dostaliśmy się do tylnej straży — rozległ się szyderczy głos Loubeta.
Ale Chouteau uniósł się:
— Drwią sobie z nas i chcą nas tu żywcem ugotować. Przyszliśmy tu pierwsi, więc pierwsi przejść powinniśmy!
A że z drugiej strony kanału, na szerokiej i żyznej płaszczyznie, na drodze wijącej się pośród chmielników i dojrzałego zboża, widać było doskonale cały ruch wojsk, które odbywały tę samą drogę z powrotem, którą przebyły wczoraj, więc poczęto szydzić, i kpić gniewnie:
— Niema co, to jest doskonałe! — wołał Chouteau. — Pyszny jest ten ich marsz na nieprzyjaciela, o którym nam brzęczą nad uchem od wczoraj rana... Nie, doprawdy to trochę za wiele. Przychodzimy, zwijamy obóz, nie mogąc nawet połknąć kapki rosołu!
Śmiech i szyderstwa wzrastały, a Maurycy, stojący niedaleko Chouteau, przyznawał jego słowom słuszność. Dlaczego nie pozwolono im ugotować i zjeść spokojnie śniadania, kiedy tu stoją napróżno od dwóch godzin jak kołki? Jeść mu się chciało i czarny żal go brał na myśl kociołków zbyt prędko wywróconych, gdyż nie mógł pojąć konieczności tego pośpiechu, który mu się
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.