kiś znów, nie dostawszy nic, płakał głośno. Tymczasem Delaherche starał się rozmówić z majorem, żeby zajął się wcześniej opatrunkiem kapitana. Bouroche właśnie wszedł do sali w swym krwawym fartuchu, z twarzą zlaną potem, ze swą dużą grzywą wzburzoną; gdy przechodził, ludzie się podnosili, pragnęli go zatrzymać, gdyż każdy chciał być zaraz opatrzonym. „Do mnie, panie majorze! do mnie“! Ścigał go szept próźb, palce konwulsyjnie chwytały go za suknie. Ale on, oddany swym obowiązkom, oddychając ciężko ze znużenia, zajmował się kolejno pracą, nie słuchając nikogo. Mówił do siebie głośno, liczył ich palcami, nadawał im numera porządkowe, klasyfikował ich; ten najprzód, potem ten, a potem tamten; jeden, dwa, trzy; jedna szczęka, jedno ramię, jedno udo; a pomocnik towarzyszący mu, nadstawiał uszów, by wszystko spamiętać.
— Panie majorze — zawołał Delaherche — jest tam kapitan, kapitan Beaudoin...
Bouroche przerwał mu:
— Jakto, Beaudoin jest tu... ach, biedaczysko!
Pobiegł do rannego i widocznie jednym rzutem oka spostrzegł ważność rany, gdyż zaraz zawołał, nie schyliwszy się nawet, by zbadać chorą nogę.
— Dobrze, niech mi go zaraz przynoszą, jak tylko skończę operacyę, do której teraz się zabieram.
I powrócił pod szopę w towarzystwie Delahercha, który nie chciał go opuścić z obawy, by nie zapomniał o swem przyrzeczeniu.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/420
Ta strona została uwierzytelniona.