Tym razem szło o wycięcie ramienia, według metody Lisfranca, co chirurgowie nazywali piękną operacyą, czemś wykwintnem i szybkiem, w przeciągu jakichś czterdziestu sekund. Już pacyenta chloroformowano, podczas gdy jeden z pomocników schwycił go za ramię dwoma rękami, cztery palce pod pachą, a palec duży z zewnątrz. Bouroche, uzbrojony w ogromny i długi nóż, krzyknąwszy: „posadźcie go“!, objął ręką ramię, przerznął skórę i muskuły, poczem cofając się odciął skórę jednym ciosem i ręka upadła, odjęta trzema zaledwie pociągnięciami noża. Pomocnik usunął palce, żeby nacisnąć arteryę krwionośną: „połóżcie go“! I Bouroche mimowoli uśmiechnął się, zajęty bandażowaniem, gdyż zużył na wszystko zaledwie trzydzieści pięć sekund. Należało teraz tylko przyłożyć kawały ciała na ranę, niby szlify. Było to pięknem z powodu niebezpieczeństwa, gdyż człowiek mógł utracić wszystką krew przez arteryę, nielicząc tego, że chory może umrzeć siedząc pod działaniem chloroformu. Delaherche zlodowaciał i chciał uciec. Ale nim zdążył się ruszyć, ręka już była na stole. Żołnierz operowany, rekrut, tęgi wieśniak, przyszedłszy do siebie spostrzegł swą rękę, którą infirmer unosił do kostnicy. Żywo spojrzał na swe ramię i ujrzawszy je obcięte i ciekące krwią, popadł w szalony gniew.
— Ach do licha, zrobiliście straszne głupstwo!
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/421
Ta strona została uwierzytelniona.