— Dobrze! to ponad kostką prawą — mówił Bouroche, zwykle gadatliwy bardzo dla rozerwania myśli rannego. W tem miejscu niema niebespieczeństwa. Z tego zawsze się wychodzi.... zaraz to zbadamy.
Ale odrętwienie, w jakiem się znajdował Beaudoin, niepokoiło go widocznie. Obejrzał tymczasowe obandażowanie, prosta przewiązka, ściśnięta i przyczepiona do spodni pustą pochwą od bagnetu. Mruczał pod nosem, pytając się, co to za osioł tak zrobił. Nagle umilkł. Zrozumiał wszystko. Prawdopodobnie podczas niesienia rannego, w powozie napełnionym rannymi, bandaż się rozluźnił, zsunął się, i nie przyciskając już rany spowodował bardzo znaczny upływ krwi.
Bouroche uniósł się gwałtownym gniewem przeciw infirmerowi, który mu dopomagał.
— Ach ty cymbale jakiś, przetnij mi to żywo!
Infirmer rozciął spodnie i majtki, trzewiki i kamasze. Ukazała się najprzód noga, potem stopa, nadzwyczaj blada, zbryzgana krwią. Ponad kostką znajdowała się straszna dziura, w którą wybuch granatu wtłoczył kawałek sukna czerwonego. Łachmany potarganego ciała, szczątki muskułów, wystawały jak miazga z rany.
Gilberta musiała się oprzeć o jeden ze słupów szopy. Ach to ciało tak białe, to ciało krwawe teraz i zmiażdżone! Pomimo przestrachu, nie mogła odeń oczów oderwać.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/424
Ta strona została uwierzytelniona.