— Do dyabła! mruknął Bouroche, dobrze cię urządzili!
Pomacał nogę, uczuł że jest zimna i nie mógł w niej uczuć pulsu. Twarz jego spoważniała, wargi się skrzywiły, co zawsze czynił, ilekroć był mocno zaniepokojony.
— Do dyabła! powtarzał — zła noga, bardzo zła.
Kapitan, którego niepokój zbudził z odrętwienia, spojrzał na niego, usłyszał ostatnie słowa i rzekł.
— Co mówisz, majorze?
Bouroche trzymał się taktyki, żeby nigdy nie pytać się wprost ranionego o upoważnienie, w razie jeżeli amputacya była konieczną. Wolał żeby ranny sam się zdecydował.
— Zła noga, mówił myśląc niejako głośno. Nie ocalimy jej.
Beaudoin z nerwowym dreszczem zawołał:
— Skończmy to, majorze. Co myślisz?
— Myślę, że jesteś pan mężnym kapitanem i że pozwolisz mi zrobić to, co trzeba.
Oczy kapitana Beaudoin przygasły, powlekły się różową mgłą. Zrozumiał wszystko. Ale pomimo nieznośnego strachu, który nim owładnął, odrzekł z prostotą i brawurą.
— Rób jak myślisz, majorze.
Przygotowania nie trwały długo. Pomocnik trzymał już serwetę nasyconą chloroformem, którą natychmiast położono na nosie pacyenta. Potem, w czasie ruchów poprzedzających uśpienie,
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/425
Ta strona została uwierzytelniona.