Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/445

Ta strona została uwierzytelniona.

niepokój większym nie bywa, jak w lesie bombardowanym.
Zrazu Maurycy i Jan, połączywszy się ze swymi towarzyszami, uczuli zdziwienie. Szli właśnie pod gęstwiną starodrzewia, mogli więc biedz. Ale kule gwizdały, krzyżowały się, niepodobna było pojąć zkąd padają, by się ich ustrzedz, przemykając się od drzewa do drzewa. Dwóch ludzi poległo, jeden trafiony z tyłu, drugi z przodu. Przed Maurycym stuletni dąb, z pniem poszarpanym przez granat, runął z majestatem tragicznym bohatera, gniotąc wszystko do koła siebie. I w chwili, gdy młody człowiek odskoczył w tył, po jego lewej stronie olbrzymi buk, którego inny granat trafił, roztrzaskał się i zapadł jak sklepienie katedry Gdzie uciec? Ze wszystkich stron padały gałęzie, niby w ogromnym gmachu zagrożonym ruiną, w którym jedna sala po drugiej wali się w gruzy. Potem, gdy dostali się do gęstwiny, by uniknąć zgniecenia przez padające wielkie drzewa, Jan o mało nie został rozerwany na dwoje przez granat, który na szczęście nie wybuchnął. Teraz nie mogli prawie iść naprzód z powodu niezmiernej gęstwiny krzaków. Delikatne łodygi obwijały się koło ich ramion, wysokie zioła przyczepiały im się do nóg; nieprzebyte ściany cierni zmuszały ich do zatrzymywania się, a tymczasem liście do koła nich latały, pod olbrzymią kosą, która las siekła. Obok nich, jeden z żołnierzy uderzony kulą w czoło, nie upadł, ale stał podtrzymywany