Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/447

Ta strona została uwierzytelniona.

— I jeszcze to świńskie słońce, żeby przynajmniej ono zwinęło obóz! Skoro zajdzie i noc zapadnie, może przestaną się bić!
Już oddawna nie wiedząc godziny, nie mając nawet pojęcia o czasie, oczekiwał na powolny zachód słońca, które zdawało mu się, że w miejscu stoi, że się zatrzymało tam, po nad lasem, nad lewym brzegiem rzeki. Nie było to wcale tchórzostwo, była to rozkazująca potrzeba, rosnąca ciągle, niechęć do słyszenia nieustannego gwizdu kul i granatów, żądza oddalenia się ztąd, zapadnięcia się w ziemię, unicestwienia się zupełnego.
Gdyby nie szacunek dla samego siebie, niechęć spełnienia swej powinności wobec towarzyszów, byłby uciekł ztąd pędem.
Ale powoli Jan i Maurycy przyzwyczaili się; doszedłszy do ostatniego stopnia szaleństwa, powoli stali się obojętnymi, potem upoili się i byli znów mężnymi. Teraz wcale się nie śpieszyli w tym lesie przeklętym. Groza jeszcze bardziej wzrosła, pomiędzy tą masą drzew bombardowanych, zabijanych na stanowiskach, padających ze wszech stron, jak żołnierze nieruchomi i olbrzymi. Pod gradem pocisków, w uroczym zmroku zielonawym, w głębi cieniów tajemniczych, zasłanych mchem, dyszała śmierć okrutna. Samotne źródła były pogwałcone, umarli zataczali się w najtajniejsze skrytki, gdzie dotąd tylko zakochani zachodzili. Jakiś żołnierz, z piersią przeszytą kulą, miał czas krzyknąć „trafiony“ i padł na twarz,