zbielałe wydawały nieprzyjemny oddech, cała sala rozpoczynała te dni bez końca, wilgotne, cuchnące, przerywane konaniem, które teraz miały być życiem biedaków, którzy z niej wyjdą, po dwóch lub trzech miesiącach, pozbawieni jednego lub wielu członków.
Bouroche, dla którego znów praca się rozpoczynała po kilku godzinach spoczynku, zatrzymał się przed doboszem Bastianem i przeszedł ze wzruszeniem ramion. Niema tu nic do roboty!... Dobosz jednak otworzył oczy i jak gdyby zmartwych powstał, patrzał bystrym wzrokiem na sierżanta, który wpadł na myśl wstąpienia tutaj, z czapką w ręku pełną złota, dla zobaczenia, czy między tymi biedakami niema kogo z jego kompanii. Znalazł ich dwóch i każdemu z nich dał po dwadzieścia franków. Za nim zjawili się inni sierżanci i złoto obficie padało na słomę. Bastian, który zdołał się podnieść, wyciągnął obie ręce pokrzywione przez konanie.
— Mnie! mnie!...
Sierżant chciał przejść dalej, tak samo, jak przeszedł Bouroche. Na co mu dawać? Ale w końcu, ulegając popędowi uczciwego człowieka, rzucił bez rachowania garść złota w kostniejące już ręce.
— Mnie! mnie!...
— Bastian upadł na wznak. Starał się schwycić złoto, przebierał długo skostniałemi palcami i skonał.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/491
Ta strona została uwierzytelniona.